niedziela, 18 grudnia 2011

Pieśń o nożu

Zawsze, od kiedy pamiętam, dobry nóż był gdzieś tam w zasięgu mojego wzroku czy dotyku.
Ojciec mój dba bardzo, aby wszystkie noże w domu były naostrzone, zawsze gotowe do użytku. A swoją ostrością powinny przynosić łatwość pracy i dobitnie świadczyć o klasie ich posiadacza. Przejąłem od Niego to myślenie i również dbam o swoje noże kuchenne.
Ale od zawsze towarzyszy mi w kieszeni (w plecaku, w kieszeni kurtki) jakiś tam nóż/nożyk. Jeszcze kiedy spędzałem swoje życie w lesie i nosiłem harcerski mundur - nosiłem także finkę. Ale moja nie była bynajmniej do ozdoby. Służyła do codziennej pracy (raczej nie do obrony przed dzikimi zwierzętami). Zawsze ostra i pod ręką.
Pewnie to jakiś atawizm jest. Taki schemat myślowy: mężczyzna - nóż - polowanie - utrzymanie rodziny. Niemniej jednak ten atawizm jakoś tam do mnie przemawia.
Nosiłem scyzoryk victorinoxa, składany nóż opinel, kilka innych pomniejszych również. Ostatni podarowałem koledze z pracy. Takiemu, który potrafi docenić. Podarunek powrócił do mnie w postaci małego, pięknego meteora, którego dostałem od moich Przyjaciół.
Ale faktycznie to chory jestem na takie coś:
http://hamono.pl/components/com_virtuemart/shop_image/product/Tojiro_DP_Damasc_4ee7ce0146d3d.jpg
na przykład. Bo może jeszcze ewentualnie:
http://sushi-shop.pl/images/BigImage/G-3.jpg
Klasyczne japończyki. Ten ostatni zwyczajnie nierdzewny. Czyli: trzeba o niego dbać. Ale on się odwdzięczy. Na pewno.
Nawet atawistyczne marzenia mogą się kiedyś spełnić...
(To tak na marginesie rozmaitych rozważań o konieczności lub nie posiadania przedmiotów).

sobota, 3 grudnia 2011

Tytuł jakoś się nie wymyślił

Jakoś tak sentymentalnie mnie wzięło.
Siedzę sam w domu. Ala u koleżanki do jutra, Ania na wyjeździe - spotyka się ze swoją starą paczką znajomych.
A ja w domu.
Posprzątałem, poprałem, ugotowałem obiad. Teraz spożywam zimnego browara, słucham głośnej muzy i sobie przemyśliwam pewne sprawy.
No bo jak to może być, że wszyscy się gdzieś rozjechali? I nie ma nikogo? Ja też się rozjechałem z północy na południe naszego pięknego kraju. Co nie znaczy, że nie brakuje mi kontaktu, choćby przelotnego z moimi znajomymi. Z większością spędziłem pół życia. Prawie, że się wychowaliśmy razem. A teraz nie mamy możliwości widzenia się.
A do tego dochodzą pytania o sens tego, co robię na codzień. Ja wiem, Kto jest sensem mojego życia. Wiem to dobrze. Ale czy 12 do 14 godzin spędzone dziennie w pracy ma sens? Coraz głębiej się nad tym zastanawiam.
A ponieważ nie bardzo mam gdzie to powiedzieć - piszę to tutaj, gdzie mam absolutną swobodę wypowiedzi.
Wiem, ze skejp, tłitter i inne gówniane wynalazki nas zbliżają do siebie. Korzystam z nich. Nie mogę się wyprzeć tego faktu. Ale nie zbliżają mnie one do nikogo. Najwyżej ułatwiają kontakt. I tyle.
Chyba wystarczy tego chaotycznego posta, podszytego mocno (nie wiadomo skąd wziętą) goryczą.
Cóż. I takie dni bywają w kalendarzu.