niedziela, 19 lutego 2012

Dalej o filmach


Mógłbym niedzielnie napisać o pomidorówce Ani, którą uwielbiam (tzn. Żonę kocham, a jej pomidorówkę uwielbiam). I jeszcze o pogodzie zimowo-wiosennej w Kotlinie i o tym, że w powietrzu już wisi wiosna.
Ale postanowiłem napisac jednak o "Ojcu chrzestnym".
Znam oczywiście opinie mówiące o tym, że rzeczony film to apoteoza przemocy i zbrodni. Tak można oczywiście na to spojrzeć. Nawet po zastanowieniu się trudno nie przyznać racji takim poglądom.
Ja jednak miłośnikiem dzieła Coppoli jestem z innego powodu. 
To film o dramacie samotności, pięknie lojalności i o mocnych, twardych facetach. Takimi twardzielami gdzieś podświadomie większość z nas chciałaby być (tzn. my - chłopy), podziwiamy ich. Nawet ta przewrotna miłość do rodziny, stawianie jej na pierwszym miejscu rękami uwalanymi ludzką krwią. Żaden z nas, na całe szczęście, nie doświadczy takich wyborów jak Vito czy Michael.
Ale proszę czytających mnie Mężczyzn o zastanowienie się po cichu jak wiele naszych decyzji jest równie trudnych. Oczywiście, nasze żony uśmieją się z tego, ale cóż, taka ich rola.
Jeśli ktoś z Was oglądał, proszę, przypomnijcie sobie scenę, w której Vito mówi do Michaela o tym, że kobiety i dzieci mogą być niefrasobliwe. My nie. Odpowiedzialność w myśleniu i decyzjach.
Wg współczesnej nowomowy to sexizm i kto wie co jeszcze. Takie nierównouprawnienie.
Ale czasem warto pomyśleć w tych kategoriach. Kategoriach głowy rodziny. Lub osób odpowiedzialnych za innych. Na co dzień zarządzam 200 osobowym zespołem. Kładę się spać i wstaję z brzemieniem odpowiedzialności.
Samotność w "Godfather"? Ano tak. Michael podejmuje swoje decyzje w samotności. Zupełnej. Te najtwardsze i te zupełnie łatwe. Otacza go mnóstwo ludzi, ale jest zupelnie sam. Kay odchodzi, bo nie może zaakceptować świata, w którym Michael żyje i porusza się. Wstrząsajaca jest dla mnie scena rozpoczynająca część III... Pustka i samotność. Również scena kończąca całą trylogię: rodzimy się i umieramy samotni. 
Może warto porzucić obiegowe opinie i spojrzeć na "Ojca chrzestnego" innymi oczyma...

Życie w listach


Czytam właśnie wspaniałą xiążkę. "Życie w listach". Wyjątki z korespondencji Thomasa Mertona do wielu różnych ludzi na wiele różnych tematów.
Pomijając fakt ceny w/w dzieła (ok. 70 PLN!)  można się z Mertonem zgadzać lub nie. Nawet jak na współczesne czasy jest nieco kontrowersyjny. A jak na to mogli patrzeć hierarchowie Kościoła w rozpoczynającym się dopiero co II Soborze Watykańskim? Ano patrzyli różnie. Papieże pisywali listy do o. Ludwika (zakonne imię Mertona), on pisywał do papieży. Publikował i otrzymywał zakaz publikacji. 
Umarł jako trapista http://pl.wikipedia.org/wiki/Trapi%C5%9Bci. Jako poszukujący i świadomy człowiek. Był mnichem zasadniczo kontemplacyjnego i odizolowanego zakonu. Co nie przeszkadzało mu napisać ponad 10 tysięcy listów! I są one niesamowite. 
Obecnie nie pisujemy już listów prawie wcale. Najwyżej krótkie maile czy SMS-y. Mistrzowie ultrakrótkiej komunikacji...
Nic tak nie obrazuje naszego zaangażowania jak fakt darowizny naszego czasu. I nie ma tu znaczenia czy chodzi o czas poświęcony Bogu czy ludziom. To miara naszej miłości, przyjaźni, pasji.
Gdy mieszkaliśmy od siebie z Anią oddaleni o 400 km na porządku dziennym były telefony, SMS-y. Konieczność się usłyszenia. Ale ja również wieczorami pisałem listy. Nawet o rzeczach, które już w ciągu dnia omówiliśmy. List ma moc! A z jaką radością się czyta nadchodzące słowa od przyjaciela, miłości swego życia czy od kumpla choćby...
Nikogo namawiać nie chcę, ale może warto w tych zabieganych czasach podjąć próbę napisania choć kilku słów do swoich bliskich. W formie listu (może nawet być elektroniczny).