Niejeden pewnie próbował podejść do definicji małżeńskiego szczęścia.
Próbowałem i ja.
Ale podanie uniwersalnej jest niemożliwe. Tak myślę. Jestem o tym przekonany.
Bo dla mnie to np. wspólnie przemierzone 7 km gdzieś po bezdrożach Kotliny Kłodzkiej, zwyczajne domowe czynności (za którymi, delikatnie mówiąc, nie przepadam). Oddech i ciepło śpiącej obok Ani. Poranna kawa, wspólnie zjedzone owoce. I cała masa pierdołów.
Wiem jak tych drobnostek brakuje na codzień. Wiem jak to jest kiedy dokoła jest przerażająca nieobecność, zamiast kojącej obecności.
Gdzieś tam w podświadomości ciągle brzmi małżeńska przysięga, wypowiedziana w obecności Boga i całej masy rozmaitych świadków. (Aha, Żono kochana, sprawdzałem w internecie: nie ma tam nic o posłuszeństwie!!!!).
I właściwie, im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem pewny, że moją definicją małżeńskiego szczęścia jest po prostu postępowanie zgodnie ze złożoną przysięgą.
Tylko tyle i aż tyle...
P.S. Lubię być mężem.
Ano coś w tym jest. odpowiedź chyba już jutro u mnie;)
OdpowiedzUsuńdzisiaj o yerbie;)